Miliony na wymianę pieców. Nowe ścieżki rowerowe. Polscy samorządowcy kochają spektakularne inwestycje. Czy naprawdę jednak zależy im na klimacie? Wcielamy się w aktywistów i sprawdzamy!

Walka o tlen na żarskim Osiedlu Muzyków trwa w najlepsze. Ruchliwe ulice, rozległe parkingi, nowe markety. Linia kolejowa, gdzie z drzewami uporano się lata temu. Na dokładkę fabryka płyt wiórowych i wszechobecny aromat mielonych choinek.

Wypielęgnowane ogródki i przydomowe kwietniki żywo kontrastują ze spółdzielczymi skwerami. Tu postrzyżyny wyprawia się każdej wiosny. Znikają rozłożyste korony, czterdziestoletnie drzewa zyskują postać wiechci, palemek, pni obrośniętych gęsto „wilkami”.

Mój facebookowy post o kolejnych wyczynach osiedlowych drwali wkurzył z czterdzieści osób. Posypały się gniewne komentarze. Nieliczne zagrzewały do walki: każdy głupi umie narzekać w internecie! Co innego jest działać!

Wśród kibiców szczególnie wyróżniał się radny PIS, Adrian Jaworski. Wiosna była wszak przedwyborcza, a troska o interes ogółu kiełkuje wtedy najbujniej: – Mam nadzieję, że niebawem dostaniemy pod obrady pana pismo!

Uczucia miałem mieszane. Będąc w przeszłości lokalnym pismakiem poznałem grono aktywistów – amatorów. Jedni żyli w Tuplicach w cieniu rakotwórczej hałdy, innym śmierdziało wysypisko pod Szprotawą, jeszcze innym widok z okna psuła góra gnijących brytyjskich tekstyliów. Wszyscy bez wyjątku byli męczący. Bo kopanie się z koniem nie wpływa na człowieka za dobrze. W najlepszym razie traci towarzysko. W najgorszym marnuje czas w sądzie, gdzie ciągają go „przedsiębiorcy” i samorządy. Jedni w obronie „dobrego imienia”, drudzy z umiłowania porządku, gdy nie daj boże zostawisz po sobie jakąś ulotkę.

Kiedy argumenty zawodzą, pojawia się desperacja, a niekonwencjonalne pomysły nie budzą sympatii. Przekonał się o tym Remigiusz Krajniak, szef fundacji „Eko – Lubusz”, gdy na styczniową sesję rady miasta przyszedł w kombinezonie przeciwpyłowym. Miało być o spalarni odpadów. Aktywiście nie dane było śledzić obrad. Został wyrzucony. Nie dlatego, że złamał dresscode. Zrobił zdjęcie telefonem! Poważnie, są jeszcze włodarze, którzy wierzą, że podczas samorządowych rytuałów chroni ich jakieś magiczne „RODO”.

Do wejścia w buty osiedlowego aktywisty skłoniła mnie prosta refleksja: sprawa jest przecież ewidentna. Gdy obcinasz całą koronę, albo z 70 procent, nijak nie idzie tego obronić. Ustawa o ochronie przyrody z kwietnia 2004 mówi przecież jasno. Pięćdziesiąt procent to zniszczenie drzewa, trzydzieści to uszkodzenie.

Napisałem do burmistrz z wnioskiem o nałożenie kary na spółdzielnię mieszkaniową. Wskazałem najbardziej rażące przypadki. Zrobiłem zdjęcia. A odpowiedź nie nadchodziła…

Gdy po dwóch miesiącach zadzwoniłem do ratusza, wywołałem mały popłoch. W biurze podawczym nikt nie wiedział, gdzie trafił mój wniosek. W sekretariacie burmistrz podobnie. Winna ponoć była awaria komputerów. Gdy połączono mnie z właściwą osobą, ta była jakby zdziwiona: – Jak to pan nic nie dostał? Musiał pan dostać! My tu mnóstwo czasu spędziliśmy nad tą odpowiedzią.

Dzień później przyszedł e – mail ze stanowiskiem miejskiego wydziału ochrony środowiska. Dwie strony maczkiem wyjaśniały, dlaczego drwale nie zostaną ukarani. Wedle magistrackiego dendrologa prace są konsekwencją przyjętej strategii pielęgnacyjnej! Urżnięcie niemal całej korony miało na celu… podtrzymanie jej kształtu, co odpowiada wyjątkowi zapisanemu w ustawie.

Irracjonalna decyzja nosiła datę wsteczną. Utrudniało to poddanie jej ocenie Samorządowego Kolegium Odwoławczego. Cytaty z literatury i opis starannych rzekomo oględzin zniechęcały do dyskusji. By brnąć w to dalej, warto było mieć argumenty.

Internet roi się od opisów podobnych batalii, a nawet poradników, jak je prowadzić. Ich autorzy pozostali głusi na moje wiadomości. Kilkanaście fundacji i stowarzyszeń, które poprosiłem o pomoc, nie odpisało w ogóle. Sieć Watchdog Polska głosem Adama Mikosia przyznaje: „…organ wykonawczy powinien naliczyć administracyjną karę pieniężną za zniszczenie drzewa. W przedmiotowej sprawie kwestią sporną jest jednak kwalifikacja nieprawidłowości związanych z dokonanymi cięciami…” Tyle, że miasto nie przeczy, że było to więcej niż trzydzieści procent korony!

Po miesiącu trafiła do mnie opinia Jerzego Gągorowskiego, prezesa Polskiego Towarzystwa Chirurgów Drzew. Stowarzyszenie rzeczoznawców żarskich urzędników zmasakrowało.

– Wykonane cięcia pozbawiały koronę praktycznie stu procent gałęzi i części konarów. To wielkość zdecydowanie większa od dopuszczalnej i kwalifikuje pseudozabieg jako zniszczenie drzewa – grzmiał prezes – Powoływanie się na historyczne podejście jest nieuzasadnione, a ponawianie “zabiegów” dowodzi zarówno niedostatecznej wiedzy o procesach przyrodniczych jak i faktu wielokrotnego łamania art. 87 ustawy o ochronie przyrody.

Chirurgom wtóruje Marek Kosmala, dr hab. z Katedry Architektury Krajobrazu warszawskiej SGGW, który już w 2006 na łamach Portalu Komunalnego rozprawiał się z mitem wypielęgnowanej, bezpiecznej miejskiej zieleni: ogławianie skraca życie drzewa, czyni je podatnym na infekcje i grzyby, przyczynia się do obumierania korzeni. Tak „pielęgnowany” drzewostan nie absorbuje wody, ani nie produkuje tlenu. Łatwo za to pada ofiarą wichur. Uzbrojony w poparcie specjalistów pobiegłem poskarżyć się radzie miasta. Było po wyborach. I rada i burmistrz byli już nowi. Może to i lepiej? Kampania pełna była zapewnień o otwartości wobec mieszkańców. Kogo miałby zdenerwować zwykły apel o trochę świeżego
powietrza?

Niestety, w czasie wakacji radni nie pracują. Dopiero któregoś wrześniowego poranka napisał do mnie ów radny z PIS. Załączył projekt uchwały. Moją skargę odrzucono. Uzasadnienie było nader lakoniczne: „…przedmiotowe drzewa rosną na terenie Spółdzielni Mieszkaniowej i są pod bieżącym nadzorem dendrologa celem sprawdzenia stanu i kondycji drzew oraz obowiązków wynikających z ustawy o ochronie przyrody. Na podstawie oględzin stwierdzono, że drzewa zachowały żywotność oraz są w dobrym stanie technicznym i fitosanitarnym.”

– Rozmawiałem z panem Słowikowskim (członkiem komisji skarg i petycji) Dla niego podstawą była opinia jakiegoś człowieka, co zajmuje się drzewami. Opowiadał też swoje doświadczenia o wycinaniu orzechów. Jednym słowem obłęd – relacjonował radny zapewniając, że sam głosował „inaczej”. Czyli wstrzymując się od głosu. Fakt faktem głosowania nie poprzedziła żadna dyskusja. Nikt nie miał uwag. Nikt nie dostał nawet kopii
mojego pisma!

Wedle kodeksu postępowania administracyjnego skarga może być uznana za bezzasadną tylko wówczas, jeśli podany stan faktyczny nie odpowiada rzeczywistości albo jeśli skarżący błędnie ocenił stan faktyczny w świetle obowiązujących przepisów. Skarżącemu należy się też uzasadnienie. Jego brak stanowi istotną wadę. Tak orzekł Naczelny Sąd Administracyjny w roku 2020 w sprawie, która swój początek miała na biurku wojewody lubuskiego. Ten zresztą w ciągu ostatniej dekady unieważniał podobne uchwały czterokrotnie. Wszystkie były napisane po łebkach.

Usiadłem do listu do Gorzowa Wielkopolskiego. Nie próbowałem być twórczy. Argumenty zaczerpnąłem z rozstrzygnięcia nadzorczego wojewody mazowieckiego. Było profesjonalnie, przejrzyście, logicznie. Służby wojewody doceniły. Dyrektor Wydziału Nadzoru i Kontroli, Paweł Witt stwierdził, że mam rację. Uzasadnienie powinno być. Jego zdaniem jednak wada jest na tyle nieistotna, że nie daje podstaw, by uchwałę unieważnić.

W języku prawników nieistotne naruszenie prawa to takie, które nie wpływa na sedno sprawy. Innymi słowy, gdyby radni rzetelnie zbadali skargę, prawidłowo zastosowali obowiązujące przepisy i uczciwie opisali to w uzasadnieniu, powinno im wyjść to samo. Chyba. Bo pan dyrektor zastrzega, że organ nadzoru nie ma kompetencji, by występki władz w Żarach ocenić.

Pokonany przez logikę precla zrezygnowałem z dalszych bojów. Odkryłem to, co wiedziałem na początku. Zabawa w osiedlowego aktywistę to nie jest zajęcie na jedną niedzielę. Estetyka, przyroda, zdrowie to pojęcia abstrakcyjne, a chroniące je prawo z rzadka znajduje zastosowanie w codzienności powiatowych miasteczek. Czy do reszty zobojętniało nam dobro wspólne? A może utknęliśmy w aforyzmie Kisielewskiego bohatersko walcząc z problemami, które sami stwarzamy? Rok 2024 był najcieplejszym w historii pomiarów. Dopiekł rolnikom, winiarzom, wreszcie mieszkańcom dorzecza Odry. Po każdej klęsce słychać apele o solidarność. U mnie w mieście apelują ci, którzy o naturę nie dbają…

Grzegorz Kozakiewicz